Od czasów pierwszego tekstu minęły 4 lata. Niby mało, a mnie wydaje się, że to 40.
Czytając go, nie mogę się nadziwić jak byłem bardzo nastawiony optymistycznie, wierzyłem, że wszystko się ułoży, jak to, co mnie nie zabiło, mnie wzmocniło i inne takie pierdoły, których nawet Mateusza Grzesiak by sie nie powstydził, jak to świat stoi przede mną otworem.
To ostatnie okazało się jednak prawdą, tylko, szkoda, że tym otworem okazała się otwór w żopie.
Oj, jaki byłem naiwny.
Zdaję sobie sprawę, że powinienem się cieszyć z tego co mam, że całe te choróbsko mnie bardziej połaskotało niż cokolwiek mi wyrządziło konkretnego - ale chyba mogę sobie ponarzekać, skoro wszystkie moje marzenia poszły do rynsztoku?
Nie mam do nikogo pretensji. Przynajmniej nikogo personalnie (no bo - wiadomix, wszystko to sprawka żydokomuny/ilumantów, wybierzcie sobie co tam chcecie).
Stałem się niejako niewolnikiem systemu. Program lekowy, w którym jestem, dzięki któremu mogę prowadzić w miarę normalne życie, a przynajmniej na tyle normalne i bezproblemowe, że moja dziewczyna spokojnie pozwala sobie na fochy z okazji tego, ze nie kupiłem jej od dawna kwiatów. Albo, że dawno nie spędzaliśmy ze sobą czasu. Swoją drogą, co jest z tym, że żeby czas liczył się spędzony ze sobą, to trzeba gdzieś wyjść, a jak się siedzi w domu i segregując razem pranie to już nie?
Mam po tych lekach wysypkę na całym ciele, więc dzięki Boziu, ze znalazłem sobie kogoś przed tym wszystkim, bo teraz to mógłbym co najwyżej ślepe dupy wyrywać, ale z drugiej strony kij wie co one by z tych moim wyprysków wyczytały. Poza tym skoczyło mi ciśnienie jak u 50latka po 3 zawałach i wątroba mi kuleje, ale dobra, to wszystko da się przeżyć, zmusza mnie do dbania o siebie.
Leki, które biorę, kosztują niesamowite pieniądze. Nie ma takiej możliwości, żebym mógł kupować je sobie sam - po 3 miesiącach skończyłyby mi się organy do sprzedaży.
Czasami sobie tak siedzę i myślę, że żadna ze mnie wybitna jednostka, że te krocie, które wy, podatnicy, na mnie łożycie, wydajecie na średnio rozgarniętego, urodą zbliżonego bardziej do suszonej ćwikły niż do Brada Pitta, chłopaczka, którego ulubionym zajęciem jest czepianiem się pierdół w komentarzach na fejsie. Nie oszukujmy się, nie mam w garażu prototypu elektrowni działającej na dobre uczynki, nie zaczytuję się popołudniami Mrożkiem, ani nawet nie przeprowadzam babć na druga stronę ulicy. Wydaje mi się, że te pieniądze mogłyby zostać wydane lepiej niż po to, żebym ja mógł oglądać koty w internecie.
Dlatego mimo wszystko, jestem wdzięczny, że ten system istnieje. Ale jak padnie, raczej nie znajdziecie mnie w Uwadze.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że moje marzenia o podróżowaniu, o tym, że posmakuję mieszkania w innym kraju, o tym, że jak mi w życiu nie wyjdzie, to zawsze mogę wyjechać do Kiribati i poławiać krewetki, zostały pogrzebane.
Nie żebym się dziwił, że nikt poza UE nie za bardzo chce mnie przyjąć.
No siema, to Ja, chciałbym mieszkać w waszym kraju! Jeden szkopuł, siurka umiem jeszcze, musicie za mnie płacić rocznie tyle, ile wynoszą wydatki na zdrowie małego państwa w afryce, no ale weźcie mnie, robię super szarlotkę!
Więc niejako utknąłem tutaj. Wiem, wiem, dla chcącego nic trudnego, Mateusz Grzesiak, człowiek jest jak stolarz.
Prawda jest nieco inna, ja chętnie dałbym z siebie wszystko, ale sytuacja jest, jaka jest. Płaczem niczego nie załatwię, więc robię co muszę, co nie zmienia faktu, że jest mi przykro, że nie z mojej winy, nie mogę tego, co wszyscy. Zniknęła z mojego życia spontaniczność, uczucie wolności.
Poza tym, jestem całkiem pewien, że jakbym w pracy powiedział co dokładnie mi jest, to by się mnie pozbyli.
Moje wizyty w szpitalu to istny maraton absurdu.
Już abstrahując, że to wprowadzą jakąś modernizację w systemie, to kolejki i mój czas spędzony w poczekalni się wydłuża.
Naprawdę widać, że Ci, którzy to wszystko projektowali, wymyślali procedury, nigdy w życiu nie byli w tym miejscu.
Architektoniczne absurdy i nieposzanowanie swoich własnych przepisów może pominę, bo to temat na głębsza rozprawkę, której jednak nie dodam - za łatwo będzie dojść, kim jestem, jeszcze się ktoś obrazi, wyczyta wszystko na swój sposób i potem specjalnie w żyłę mi trafiać nie będzie.
Współczuje najbardziej personelowi, który musi się tych głupot trzymać i znosić niezadowolonych pacjentów. Fakt, zdarzają się niezbyt mili pracownicy i zupełnie nieczuli, najczęściej wśród lekarzy, ale to pojedyncze wypadki. Nikt nikogo nie karzę klepać po główce, ale lekcja empatii by się niektórym przydała.
Kłótnie o swoje widzimisie, zapisywanie się na następny termin, a na nóż się przyda, to już norma. Wydzieranie się przez telefon, rozprawy polityczne, pilnowanie kolejki przyjęć z gorliwością ss-mana. Mam czasami wrażenie, że dla niektórych dzień, w którym muszą przyjść na wizytę jest rozrywką.
Może to wszystko mnie rusza tylko dlatego, że jestem w końcu z pokolenia Y. Nie wiem.
Mimo wszystko, czuje się niesprawiedliwie potraktowany przez los.
Czytając go, nie mogę się nadziwić jak byłem bardzo nastawiony optymistycznie, wierzyłem, że wszystko się ułoży, jak to, co mnie nie zabiło, mnie wzmocniło i inne takie pierdoły, których nawet Mateusza Grzesiak by sie nie powstydził, jak to świat stoi przede mną otworem.
To ostatnie okazało się jednak prawdą, tylko, szkoda, że tym otworem okazała się otwór w żopie.
Oj, jaki byłem naiwny.
Zdaję sobie sprawę, że powinienem się cieszyć z tego co mam, że całe te choróbsko mnie bardziej połaskotało niż cokolwiek mi wyrządziło konkretnego - ale chyba mogę sobie ponarzekać, skoro wszystkie moje marzenia poszły do rynsztoku?
Nie mam do nikogo pretensji. Przynajmniej nikogo personalnie (no bo - wiadomix, wszystko to sprawka żydokomuny/ilumantów, wybierzcie sobie co tam chcecie).
Stałem się niejako niewolnikiem systemu. Program lekowy, w którym jestem, dzięki któremu mogę prowadzić w miarę normalne życie, a przynajmniej na tyle normalne i bezproblemowe, że moja dziewczyna spokojnie pozwala sobie na fochy z okazji tego, ze nie kupiłem jej od dawna kwiatów. Albo, że dawno nie spędzaliśmy ze sobą czasu. Swoją drogą, co jest z tym, że żeby czas liczył się spędzony ze sobą, to trzeba gdzieś wyjść, a jak się siedzi w domu i segregując razem pranie to już nie?
Mam po tych lekach wysypkę na całym ciele, więc dzięki Boziu, ze znalazłem sobie kogoś przed tym wszystkim, bo teraz to mógłbym co najwyżej ślepe dupy wyrywać, ale z drugiej strony kij wie co one by z tych moim wyprysków wyczytały. Poza tym skoczyło mi ciśnienie jak u 50latka po 3 zawałach i wątroba mi kuleje, ale dobra, to wszystko da się przeżyć, zmusza mnie do dbania o siebie.
Leki, które biorę, kosztują niesamowite pieniądze. Nie ma takiej możliwości, żebym mógł kupować je sobie sam - po 3 miesiącach skończyłyby mi się organy do sprzedaży.
Czasami sobie tak siedzę i myślę, że żadna ze mnie wybitna jednostka, że te krocie, które wy, podatnicy, na mnie łożycie, wydajecie na średnio rozgarniętego, urodą zbliżonego bardziej do suszonej ćwikły niż do Brada Pitta, chłopaczka, którego ulubionym zajęciem jest czepianiem się pierdół w komentarzach na fejsie. Nie oszukujmy się, nie mam w garażu prototypu elektrowni działającej na dobre uczynki, nie zaczytuję się popołudniami Mrożkiem, ani nawet nie przeprowadzam babć na druga stronę ulicy. Wydaje mi się, że te pieniądze mogłyby zostać wydane lepiej niż po to, żebym ja mógł oglądać koty w internecie.
Dlatego mimo wszystko, jestem wdzięczny, że ten system istnieje. Ale jak padnie, raczej nie znajdziecie mnie w Uwadze.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że moje marzenia o podróżowaniu, o tym, że posmakuję mieszkania w innym kraju, o tym, że jak mi w życiu nie wyjdzie, to zawsze mogę wyjechać do Kiribati i poławiać krewetki, zostały pogrzebane.
Nie żebym się dziwił, że nikt poza UE nie za bardzo chce mnie przyjąć.
No siema, to Ja, chciałbym mieszkać w waszym kraju! Jeden szkopuł, siurka umiem jeszcze, musicie za mnie płacić rocznie tyle, ile wynoszą wydatki na zdrowie małego państwa w afryce, no ale weźcie mnie, robię super szarlotkę!
Więc niejako utknąłem tutaj. Wiem, wiem, dla chcącego nic trudnego, Mateusz Grzesiak, człowiek jest jak stolarz.
Prawda jest nieco inna, ja chętnie dałbym z siebie wszystko, ale sytuacja jest, jaka jest. Płaczem niczego nie załatwię, więc robię co muszę, co nie zmienia faktu, że jest mi przykro, że nie z mojej winy, nie mogę tego, co wszyscy. Zniknęła z mojego życia spontaniczność, uczucie wolności.
Poza tym, jestem całkiem pewien, że jakbym w pracy powiedział co dokładnie mi jest, to by się mnie pozbyli.
Moje wizyty w szpitalu to istny maraton absurdu.
Już abstrahując, że to wprowadzą jakąś modernizację w systemie, to kolejki i mój czas spędzony w poczekalni się wydłuża.
Naprawdę widać, że Ci, którzy to wszystko projektowali, wymyślali procedury, nigdy w życiu nie byli w tym miejscu.
Architektoniczne absurdy i nieposzanowanie swoich własnych przepisów może pominę, bo to temat na głębsza rozprawkę, której jednak nie dodam - za łatwo będzie dojść, kim jestem, jeszcze się ktoś obrazi, wyczyta wszystko na swój sposób i potem specjalnie w żyłę mi trafiać nie będzie.
Współczuje najbardziej personelowi, który musi się tych głupot trzymać i znosić niezadowolonych pacjentów. Fakt, zdarzają się niezbyt mili pracownicy i zupełnie nieczuli, najczęściej wśród lekarzy, ale to pojedyncze wypadki. Nikt nikogo nie karzę klepać po główce, ale lekcja empatii by się niektórym przydała.
Kłótnie o swoje widzimisie, zapisywanie się na następny termin, a na nóż się przyda, to już norma. Wydzieranie się przez telefon, rozprawy polityczne, pilnowanie kolejki przyjęć z gorliwością ss-mana. Mam czasami wrażenie, że dla niektórych dzień, w którym muszą przyjść na wizytę jest rozrywką.
Może to wszystko mnie rusza tylko dlatego, że jestem w końcu z pokolenia Y. Nie wiem.
Mimo wszystko, czuje się niesprawiedliwie potraktowany przez los.